Spór o słowa: „Niemieckie obozy” i „niemieckie zbrodnie” w niemieckiej i polskiej narracji historycznej

[ 0 ] 11 lutego 2018 |

Świadome sformułowanie i używanie pojęcia polityki historycznej zawdzięczamy właśnie Niemcom (Geschichtspolitik). Określenie „rzetelnie” jest tu kluczowe. Polityka historyczna jest faktem i prowadzenie jej nie jest samo w sobie zjawiskiem negatywnym.
W historii Niemiec najdobitniejszym przykładem narzucenia narracji przez władze okazał okres faszyzmu, w którym stworzono cały system semantyczny, odpowiadający nowej władzy[1].

            Przypadek: Niemcy

Jeśli zgodzimy się, że celem zewnętrznej (zagranicznej) polityki historycznej państwa jest dbanie o jego jak najlepszy wizerunek na arenie międzynarodowej, to zapewne zgodzimy się z tym, że przed rządem Republiki Federalnej Niemiec (powstałej w 1949 r.) stało niełatwe zadanie. Sprzyjająca okazała się sytuacja międzynarodowa – zimna wojna pchnęła RFN „w objęcia” Zachodu, drażliwe pytania pozostały bez odpowiedzi, co gorsza, w społeczeństwie zachodnioniemieckim zapanowała obojętność wobec III Rzeszy i jak nazwali to nieliczni „uspokojeniu niemieckich sumień”[2].
Ci, którzy zauważali tę tendencję, z oburzeniem i wstydem pisali o „drugiej winie Niemiec”, czyli tłumieniu i negowaniu tej pierwszej, lub o „zimnej amnezji”, czy wręcz sarkastycznie o „największym dziele resocjalizacji” dla sprawców zbrodni wojennych[3]. Dla nowych władz niemieckich, na czele których stał kanclerz Konrad Adenauer najważniejsza była wewnętrzna integracja społeczeństwa niemieckiego oraz odbudowa zniszczonej wojną gospodarki. Sprawę rozliczenia zbrodni niemieckich uznawał Adenauer za załatwioną w procesach norymberskich, a wracanie do niej uznawał za działanie szkodliwe i antypaństwowe. Jego słowa wypowiedziane w 1951 r. dobrze odzwierciedlały przekonania społeczeństwa zachodnioniemieckiego: „Pora przestać węszyć za nazistami. Jeśli raz zaczniemy, nie wiadomo dokąd nas to zaprowadzi…”[4]. Rząd RFN nie uznawał prawa norymberskiego, a więc zbrodniarze sądzeni byli jak zwykli kryminaliści za morderstwo i w najgorszym razie groziła im kara dożywotniego więzienia. Niemiecki kryminolog, Dieter Schenk nazwał politykę rządu, administracji i wymiaru sprawiedliwości w latach 50-tych i 60-tych „strukturalnym nieściganiem morderców”[5]. Schenk podaje, iż w 1950 roku  66­-75% sędziów i prokuratorów było dawnymi członkami NSDAP[6]. Jeśli już ktoś stawał przed sądem, obrońcy i sędziowie stosowali kilka prostych procedur. Uznawano, że oskarżeni działali w systemie totalitarnym, a więc nie mogą odpowiadać jako sprawcy, gdyż działali „w stanie wyższej konieczności wywołanej rozkazem”. Poza tym, ich czyny to nie ludobójstwo, lecz tzw. czyny wojenne, a więc dopuszczalne przez prawo międzynarodowe. Na korzyść oskarżonych miał przemawiać również charakterystyczny dla Niemców szacunek dla władzy i państwa. Procesom towarzyszyło społeczne przekonanie, że niesprawiedliwością jest karanie wykonawców, podczas gdy rozkazodawcy (Hitler, Himmler) uniknęli odpowiedzialności. Nie wnikając w szczegóły debat historycznych i nielicznych procesów, które miały miejsce w RFN w latach powojennych, warto podkreślić wyraźną zmianę jaka zaszła w narracji historycznej dotyczącej II wojny światowej po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku. Rację bytu straciły grupy „rewizjonistów” pokroju Herbert Czai, czy Herberta Hupki[7], kwestionujące granicę polsko – niemiecką, reprezentujące jednak zdecydowanie marginalne w społeczeństwie niemieckim opinie. Dziś narracja niemiecka jest elementem nowoczesnego soft power i posługuje się instrumentami marketingu politycznego. Takie zabiegi w kontekście wyżej opisanej roli słowa, wydają się dużo bardziej niebezpieczne w skutkach, gdyż mogą powoli i niezauważalnie zmieniać obraz przeszłości.

Winston Churchill, mówiąc: Historia będzie dla mnie łaskawa, bo sam mam ją zamiar napisać, ujął sens „walki na słowa”. Odpowiednie zestawianie słów, pojęć tworzy nową hierarchię byłych zdarzeń, zmienia ich kontekst, pozwala inaczej kategoryzować (np. odchodzić od aspektów narodowych, a przechodzić do bardziej uniwersalnych, np. praw człowieka). Poniżej przedstawiono i omówiono trzy przykłady „sporu semantycznego”, które mają zasadnicze znaczenie w polskiej i niemieckiej narracji historycznej.

Exemplum 1: Niemieckie zbrodnie

Terminologia związana ze zbrodniami wojennymi okupanta niemieckiego na ziemiach polskich nadal nie jest uporządkowana. Zarówno w literaturze fachowej, jak i w języku codziennym funkcjonuje obok siebie wiele określeń: zbrodnie niemieckie, zbrodnie nazistowskie, zbrodnie hitlerowskie. Precyzja terminologiczna wydaje się w tym przypadku niezbędna. Spójne, logicznie wywiedzione zalecenia używania konkretnych terminów do określenia zbrodni okupanta niemieckiego zapobiegają dezorientacji, a nawet relatywizmowi historycznemu, służą również edukacji historycznej i budowaniu odpowiedzialnego patriotyzmu. Konsekwentne używanie właściwych określeń umożliwia również władzom państwowym i lokalnym zsynchronizowane i jednoznaczne reakcje na przypadkowe i celowe przekłamania, pojawiające się w międzynarodowej opinii publicznej. W Niemczech w zasadzie nie używano pojęcia zbrodnie niemieckie. Szczególnie politycy starali się nie łączyć zbrodni II wojny z narodem niemieckim, a zasadę używania pojęcia „nazistowski” zamiast „niemiecki” wprowadził już kanclerz Konrad Adenauer. Używano więc w języku publicznym sformułowań, takich jak „zbrodnie nazistowskie”, „zbrodnie Hitlera”, „zbrodnie popełnione w imieniu narodu niemieckiego”. Obecnie najczęściej używa się terminu Nazi – Verbrechen (zbrodnie nazistowskie).

Terminologia ta posłużyła z czasem do rozmycia świadomości opinii publicznej, kim byli naziści. Świetnym przykładem argumentacji niemieckiej jest felieton niemieckiego profesora, skądinąd niezwykle przyjaźnie nastawionego do Polski, Klausa Bachmanna[8]. W reakcji na pismo Instytutu Pamięci Narodowej do władz samorządowych w sprawie używania w miejscach upamiętnienia ofiar II wojny określenia „niemieckie” (zbrodnie niemieckie, niemieckie obozy koncentracyjne i zagłady, niemiecka okupacja itd.) Bachmann zwraca uwagę, że nazwa „zbrodnie niemieckie” zmienia kategorie ideologiczne na narodowe i prowadzi do utożsamiania sprawców z jednym tylko narodem. Pisze również, że takie nazewnictwo wypacza historię, gdyż „nie wszyscy Niemcy byli nazistami, a bardzo dużo fanatycznych zwolenników nazizmu nie było Niemcami”. Na poparcie własnych argumentów podaje ewentualne skutki takiej zmiany: „zbrodnie jednych Włochów na drugich przestałyby być zbrodniami faszystowskimi, a stałyby się zbrodniami włoskimi. Zbrodnie sowieckie stałyby się zbrodniami rosyjskimi”[9]. Klaus Bachmann nie myli się co do faktów, ale nie bierze pod uwagę jednej zasadniczej kwestii – zarówno nazista austriacki, jak i urzędnik niemiecki pracujący w Generalnym Gubernatorstwie lub w obozie koncentracyjnym, niebędący nawet narodowym- socjalistą, byli przedstawicielami Niemieckiej Rzeszy – Deutsches Reich[10], reprezentowali jego interesy, a pracą dla niego legitymizowali, choć często nie bezpośrednio, działalność swego kraju, w tym jego zbrodnie[11]. Obozy koncentracyjne budowała nie partia, lecz państwo niemieckie, do niego też należało administrowanie systemem obozów, to również państwo ciągnęło zyski z niewolniczej pracy więźniów i z zagrabionego im majątku. Stąd nazywanie tych zbrodni niemieckimi nie utożsamia ich z narodem, lecz z państwem niemieckim.

Za bezwzględnym używaniem określenia „niemieckie” zbrodnie, obozy przemawia fakt, że sformułowanie „nazistowskie/naziści” z czasem traci w opinii publicznej swoją konotację z narodem niemieckim, o czym świadczy wiele badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych, Australii, Kanadzie, ale niestety również w Europie[12]. Naziści stają się mitycznym narodem, niewiadomego pochodzenia. Lub z czasem w narracji dotyczącej II wojny, nazistami stają się Litwini, Ukraińcy lub Polacy (o czym poniżej).

Na koniec warto ukazać, w jaki sposób można prowadzić „walkę semantyczną” z wykorzystaniem nowoczesnych technologii. Po wpisaniu w przeglądarce internetowej (google.de) określenia „deutsche Verbrechen in Polen” (niemieckie zbrodnie w Polsce) jedynie na dwóch pierwszych miejscach pojawiają się strony dotyczące zbrodni Wehrmachtu w Polsce oraz niemieckiej okupacji w Polsce, pozostałe dotyczą zbrodni polskich popełnionych na Niemcach i Volksdeutschach (jedna z nich obejmuje zakres czasowy od 1681 do 1939 r.)[13].
Exemplum 2: Polskie obozy

O „polskich obozach” zrobiło się szczególnie głośno, gdy w 2012 roku prezydent Barak Obama użył tego właśnie sformułowania w czasie uroczystości pośmiertnego nadania Prezydenckiego Medalu Wolności Janowi Karskiemu. Bolesny paradoks tej sytuacji polegał nie tylko na tym, że Jan Karski na własne oczy widział życie (a może raczej śmierć) w getcie warszawskim i obóz niemiecki w Izbicy, który Obama nazwał „polskim obozem”. Jako kurier Polskiego Państwa Podziemnego informował świat (m.in. prezydenta Roosevelta o zagładzie Żydów). Dodatkowy paradoks polegał na tym, że krzyż odbierał były minister spraw zagranicznych Polski Adam Daniel Rotfeld, który w 2005 r. wraz z redakcją dziennika „Rzeczpospolita” rozpoczął akcję przeciwko używaniu w zagranicznych mediach sformułowania: „polskie obozy”[14]. Historia używania nazwy „polski obóz” na niemieckie obozy koncentracyjne i zagłady w okupowanej Polsce ma swoją długą historię i łączy się z nazewnictwem wcześniej omówionym, a więc unikaniem nazwy „niemiecki obóz”. Istnieje też domniemanie, niestety ciągle nie potwierdzone naukowo, pojawiające się jedynie w tekstach popularno – naukowych, dotyczące historii terminu „polskie obozy koncentracyjne”[15].
Termin ten miałby być stworzony przez niemiecką tajną komórkę BND (Bundes Nachrichten Dienst – Zachodnioniemiecki wywiad), zwaną Agencją 114 (Dienstelle 114), której zadaniem była m.in. destygmatyzacja Niemców. W komórce tej na czele, której stał były sierżant nazistowskiej tajnej policji wojskowej (Geheime Feldpolizei) służyło wielu byłych nazistów. To właśnie oni mieli wymyślić „semantyczne kłamstwo”, aby przekonać opinię światową do Republiki Federalnej Niemiec, odcinając ją niejako od aparatu terroru w trakcie II wojny. Archiwa BND zostały otwarte dla badaczy niemieckich, nadal jednak nie mamy potwierdzenia tej hipotezy. Jeśli okazałaby się prawdą, byłby to bardzo ciekawy przykład skutecznej manipulacji semantycznej.

Skoro prasa na świecie, również ta niemiecka, używa określenia „polskie obozy zagłady” (polish Death camps, polnische Vernichtungslager), Polska nie może sobie pozwolić na używanie określenia nazistowskie obozy, które rozmywa odpowiedzialność za zbrodnie. Upieranie się, że chodzi jedynie o konotacje geograficzne jest trwaniem w błędzie, gdyż w czasie istnienia obozów Polska nie istniała, a jej ziemie były wcielone do Rzeszy Niemieckiej lub znajdowały się na terytoriach przez nią okupowanych. Pozostaje też pytanie, dlaczego obozy w Polsce nazywane są polskimi, zgodnie z „logiką geograficzną”, a obozy leżące na terytorium Niemiec, których było ponad 20, zwane są „nazistowskimi”, a nie „niemieckimi? Czym wytłumaczyć fakt, że w ten sposób piszą europejskie, renomowane gazety. Z raportu polskiego MSZ wynika, że w samym tylko 2009 r. aż 103 razy użyto w zagranicznych mediach określenia „polskie obozy koncentracyjne”. Najczęściej termin ten pojawiał się w prasie niemieckiej (aż 20 razy)[16]. W 2012 r. było również ponad 100 interwencji, w 2013 r. 106, a w 2014 r. już 151, w 2015 r. – 277 interwencji polskiego MSZ[17]. Z przykrością trzeba stwierdzić, że niemieckie gazety, które użyły tego sformułowania, nie należą do lokalnych i niszowych. W większości przypadków są to wielkonakładowe i opiniotwórcze dzienniki lub tygodniki, między innymi „Der Spiegel”, „Bild”, „Der Tagesspiegel”, „Die Welt”, „Die Zeit”, jak również dwie agencje prasowe: niemiecki oddział Reuters oraz DPA (Deutsche Presse Agentur)[18]. Po licznych interwencjach polskiego MSZ oraz redakcji „Rzeczpospolitej” większość dziennikarzy niemieckich przepraszała i robiła sprostowania. Zdarzały się jednak i takie tłumaczenia, że w krótkiej, pojawiającej się na ekranie wiadomości (dotyczyło to tekstu telegazety) po prostu nie zmieściłoby się określenie „obozy koncentracyjne wybudowane w Polsce okupowanej przez Niemców”[19]. W styczniu 2015 roku, w 70 – tą rocznicę wyzwolenia KL Auschwitz, przy okazji komentowania uroczystości odbywających się na terenie byłego obozu, pojawiły się również sformułowania „polskie obozy”. Nie uniknęła ich ani amerykańska CNN, ani niemieckie gazety (m.in. Rheinische Post, Mannheimer Morgen, Rhein Neckar Zeitung)[20]. Oczywiście we wszystkich przypadkach interweniowały polskie służby dyplomatyczne.
Exemplum 3: Auschwitz

W roku 1998 przez RFN przetoczyła się bardzo ostra debata, której pierwotnym powodem było mimo wszystko pewne nieporozumienie, czy też niezrozumienie, które miało swoje źródła w semantyce. W 1998 r. pisarz Martin Walser otrzymał najbardziej prestiżową w Niemczech nagrodę literacką – Pokojową Nagrodę Niemieckich Księgarzy[21]. Z tej okazji wygłosił przemówienie we frankfurckim kościele św. Pawła, zatytułowane Sonntagsrede, co można przetłumaczyć jako „niedzielna pogadanka”[22]. Główną osią swojej mowy Walser uczynił niemiecką pamięć zbiorową dotyczącą zbrodni II wojny światowej i przede wszystkim Holocaustu. Podkreślał, że proces upamiętnienia tej historii polega jedynie na przypominaniu Niemcom tych zbrodni, co znacznie utrudnia pozytywny, afirmatywny stosunek narodu do własnej tożsamości. Z drugiej strony zauważa, że „często nie pamięć, nie chęć uchronienia przed zapomnieniem, lecz instrumentalizacja naszej hańby do aktualnych potrzeb, stanowi tu główny motyw”[23]. W swojej pogadance Walser nie występował przeciwko kultywowaniu pamięci o Holocauście, lecz przeciwko jej instrumentalizacji i rytualizacji (szczególnie miał tu na myśli zbiorowe, państwowe rytuały). Dalej mówił: „Auschwitz nie nadaje się do tego, żeby stać się rutynowym straszakiem, zawsze przydatnym środkiem otrzeźwiającym, moralną maczugą czy jedynie rodzajem obowiązkowego ćwiczenia. Coś co staje się rytuałem, nabiera jakości pośpiesznie szeptanej modlitwy”. Tym samym ostrzegał przed nadużywaniem Auschwitz jako figury retorycznej, narzędzia politycznego i medialnego. Zrobił to we właściwym dla siebie stylu, używając wielu metafor i niedomówień (z pewnością z zamiarem sprowokowania poważnej, intelektualnej dyskusji)[24]. Ignatz Bubis, przewodniczący Rady Żydów w Niemczech, odebrał to wystąpienie bardzo dosłownie (tak jak większość opinii publicznej), choć w jednej sprawie z pewnością miał rację – członek duchowej, intelektualnej elity niemieckiej Martin Walser powinien zdawać sobie sprawę, że jego wyrafinowane przemówienie da argumenty skrajnej prawicy[25]. Tak właśnie się stało, niezależnie od zamiarów i intencji Walsera. Bubis zareagował ostro, w trakcie swojego przemówienia w berlińskiej synagodze z okazji rocznicy „nocy kryształowej” nazwał Walsera „duchowym podżegaczem” (geistiger Brandstifter), zarzucając mu chęć odcięcia „grubą kreską” (Schluβstrich) historii Holocaustu i propagowania „kultury odwracania oczu”[26]. Bubis zwrócił również uwagę na słownictwo używane w Sonntagsrede, otóż Walser mówił w niej o Holocauście jako o „nieprzemijającej hańbie” (unvergängliche Schande). Słowa „hańba” użył w swoim przemówieniu w odniesieniu do Holocaustu cztery razy, ale jak podkreślał Bubis, ani raz nie użył słowa „zbrodnia”. Ostra dyskusja podzieliła niemieckich intelektualistów, dziennikarzy, opinię publiczną. O ile wcześniejsze debaty skoncentrowane były tylko na przeszłości, o tyle debata Walser–Bubis dotyczyła przede wszystkim słów i pojęć, jakimi opisuje się przeszłość, kształtu pamięci o wydarzeniach, których sama ocena moralna nie budziła w Niemczech kontrowersji.

Innym przykładem semantycznego sporu, tym razem polsko – niemieckiego są okoliczności zmiany nazwy obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu-Brzezince z dotychczasowej „Obóz Koncentracyjny Auschwitz” na nową „Były Nazistowski Niemiecki Obóz Koncentracyjny Auschwitz-Birkenau” (2006 r.)[27]. Oba przypadki spotkały się z krytyką niektórych niemieckich gazet. Warto przyjrzeć się argumentacji dziennikarzy niemieckich, gdyż właśnie ta logika staje się coraz bardziej powszechna w Niemczech. Otóż najbardziej oburzony Arno Widmann („Berliner Zeitung”) wysuwa dwa rodzaje argumentów: po pierwsze – moralne. Nikt nie ma prawa redukować symbolu ludobójstwa do „wydarzenia niemieckiego z lat 1940–1945 (auf ein deutsches Ereignis zwischen 1940 und 1945 zu reduzieren)”[28]. Po drugie – praktyczne. Trudno sobie wyobrazić, żeby niemieccy, żydowscy, amerykańscy uczniowie zwracali się do siebie: jedziemy do Byłego Nazistowskiego Niemieckiego Obozu Koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Pomijając dość absurdalny argument podnoszący niepraktyczność nowej nazwy, warto zwrócić uwagę na argument pierwszy. Odzwierciedla on wyraźną tendencję w niemieckiej narracji historycznej, którą można by nazwać „uniwersalizacją moralną” zbrodni. Przedstawiciele lewicy i liberalnego centrum zaczęli używać terminologii i pojęć z zakresu podstawowych praw człowieka, kładąc szczególny nacisk na prawa jednostki. Hasła: „Hitler jest w każdym z nas”, „zbrodniarze nie mają narodowości”, „ofiary wobec cierpienia są równe”, używane często przez niemiecką lewicę najlepiej pokazują kierunek takiego rozumowania. Koncepcja taka została podchwycona przez Związek Wypędzonych i polityków z nim związanych, ale choć sama w sobie nie zasługuje na potępienie, pozbawiona kontekstu historycznego i nieuwzględniająca związków przyczynowo-skutkowych staje się narzędziem manipulacji historią. Do takich zauważalnych w ostatnim czasie narzędzi należy między innymi odpowiednia hierarchizacja wydarzeń. O ile wiedza ogólna na temat Holocaustu w społeczeństwie niemieckim jest dość powszechna, a poczucie odpowiedzialności moralnej za ludobójstwo Żydów niepodważalne, o tyle nie istnieje w świadomości przeciętnego Niemca problem zbrodni na narodach słowiańskich[29]. Jest to efektem odpowiedniej edukacji oraz dość wygodnego dla Niemców alibi – liczba ofiar żydowskich usprawiedliwia skupienie się jedynie na Holocauście[30]. Wśród ofiar obozów koncentracyjnych w niemieckiej narracji pojawiają się jeszcze Romowie oraz homoseksualiści, zawsze w tej samej kolejności[31]. Warto w tym miejscu podkreślić, iż wiedza Niemców na temat zbrodni II wojny światowej jest dość marna, o czym świadczy wiele badać przeprowadzonych przez różne niemieckie ośrodki naukowe. W 2012 roku Instytut Forsa przeprowadził badanie, którego wynik był dość szokujący. Przy znacznej trosce państwa niemieckiego o naukę dotyczącą Holocaustu, okazało się, że 21% Niemców w wieku od 18 do 30 roku życia nie kojarzy z niczym słowa Auschwitz[32]. Inne badania ukazują, że nawet jeśli Niemcy znają ogólne liczby dotyczące Holocaustu, to zupełnie nie znają szczegółów „technicznych” ostatecznego rozwiązania[33]. Większość nie potrafi wyjaśnić, co działo się w obozach zagłady takich jak Dachau, Treblinka, a tym samym, nie znają roli państwa w zagładzie, nie rozumieją jej przemysłowego charakteru. W tym samym badaniu większość respondentów wykazała zupełny brak wiedzy o zbrodniach popełnionych w krajach okupowanych przez Niemców, m.in. w Grecji, Polsce, a nawet Związku Sowieckim, gdzie przecież przebiegał „mityczny” front wschodni.
Argument podważający zasadność przypisywania odpowiedzialności za zbrodnie motywowane zbrodniczą ideologią (nazizm, komunizm) całemu narodowi podnosili nie tylko Niemcy. „Nie wszyscy Niemcy byli nazistami i nie wszyscy naziści byli Niemcami” – powiedziała angielska eurodeputowana baronowa Sara Ludford, która demonstracyjnie odmówiła podpisania rezolucji w sprawie uczczenia 60. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz, twierdząc, że obóz nie był wybudowany przez Niemców, lecz przez niemieckich nazistów[34].
Konkluzje

Polityka historyczna państw prowadzona jest na różnych płaszczyznach, ale jedna z ważniejszych dotyczy narracji historycznej. Współcześnie prowadzona jest za pomocą wielu nowoczesnych narzędzi: badań naukowych (a szczególnie ich finansowania), filmu, internetu, prasy, książek. We wszystkich tych instrumentach zasadniczą rolę odgrywa słowo. Georg Orwell w „Roku 1984” napisał: „Kto rządzi przeszłością w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość”[35]. Mimo, że Orwell pisał o stalinowskim systemie totalitarnym i manipulacji historią, do pewnego stopnia te słowa pozostają aktualne. Polityka historyczna jest przede wszystkim polityką, a więc głównym miernikiem jej efektywności jest skuteczność. Niemiecka polityka historyczna z pewnością należy do najlepszych na świecie: 70 lat po wojnie rozpętanej przez Rzeszę Niemiecką, którą w różnym stopniu popierało 90% obywateli, RFN jest jednym z najbardziej pożądanych partnerów politycznych i gospodarczych na świecie. Co więcej w różnych rankingach sympatii, Niemcy zajmują zazwyczaj czołowe miejsca, nawet w Polsce sympatia do tego narodu z roku na rok rośnie[36].

Zjednoczone Niemcy po mistrzowsku wykorzystują miękkie narzędzia w polityce zagranicznej (soft power) w tym przede wszystkim politykę historyczną. O ile we wcześniejszym okresie była ona skierowana na budowanie pozytywnego wizerunku RFN, o tyle w ostatnich latach skierowana jest również na zmianę wizerunku i roli Niemców w przeszłości. Ta tendencja powinna wywoływać zaniepokojenie i w razie potrzeby ostrą polską reakcję[37].

Analizując działania różnych środowisk, agend rządowych, prasy niemieckiej, możemy zauważyć różne tendencje do zmieniania narracji dotyczącej II wojny światowej i zbrodni niemieckich, choć zdecydowanie zbyt daleko posunięte byłoby twierdzenie, że jest to wspólna, spójna, centralnie koordynowana polityka. Nie wyklucza to jednak jej wspólnego celu – destygmatyzacji narodu niemieckiego.

Źródło:

https://warsawinstitute.org/pl/spor-o-slowa-niemieckie-obozy-i-niemieckie-zbrodnie-w-niemieckiej-i-polskiej-narracji-historycznej/

https://warsawinstitute.org/a-dispute-over-words-german-camps-and-german-crimes-in-german-and-polish-historical-narratives/

Przedruk artykułu za zezwoleniem – Fundacja Warsaw Institute

wersja w j.niemieckim -> https://warsawinstitute.org/a-dispute-over-words-german-camps-and-german-crimes-in-german-and-polish-historical-narratives/

Kategoria: Archiwum /, Z kraju i ze świata

Zostaw odpowiedź