Joanna Majksner-Pińska – „Kobieta orkiestra”

21 kwietnia 2013 |

Piękna, pełna pasji, tytan pracy. Stworzyła w RPA polską szkołę, amatorski teatr, własną gazetę. Nie poddaje się nawet wtedy, gdy spotyka się z niewdzięcznością i niedocenieniem środowiska. Wyjechała z Polski na drugi koniec świata, by poprawić stan zdrowia córki. Kocha Afrykę, czuje się Polką.

Przez ostatnie 21 lat krzewisz polską kulturę w RPA. Jak się tam znalazłaś i co Cię do tego skłoniło?
Pod koniec roku 1988 mój mąż, który jest skrzypkiem, dostał dwuletni kontrakt do orkiestry w Cape Town. Dlaczego akurat tam? Bo tam posłał kasetę i został zaakceptowany. Miał jechać sam, a rodzina odwiedziłaby go w czasie wakacji. Los zadecydował inaczej. Mieszkaliśmy w centralnej Polsce, w przemysłowym mieście o dużym stopniu zanieczyszczenia środowiska i nasza córka, wówczas sześcioletnia, bardzo chorowała. Do tego stopnia, że nie było już jej czym leczyć, bo uodporniła się na dostępne w kraju antybiotyki. I kiedy między świętami Bożego Narodzenia 1988 roku, a Nowym Rokiem – po raz któryś z kolei – zapadła na zapalenie płuc, lekarz stwierdził, że jedyna szansa, to zmiana klimatu i to nie taka dwutygodniowa, ale przynajmniej półroczna. Nie zastanawialiśmy się długo. Wzięłam dwuletni urlop w pracy i pojechaliśmy do Afryki Południowej wszyscy. ©Elipsa.at
Powód zaangażowania się w polonijne życie? Były dwa. Pierwszy – miałam po prostu za dużo czasu, a drugi – chciałam, żeby dziecko mówiło po polsku. Później już poszło niejako z rozpędu. Byłam jedyną polską pianistką w Cape Town, więc Polonia chwyciła mnie zębami i pazurami. Chciałabym podkreślić, że my nie przyjechaliśmy na emigrację, nie mieliśmy zamiaru zostawać w RPA dłużej, niż to określał kontrakt. W sprawę jednak znów wkroczył los: propozycja stałej pracy dla męża i stypendium dla córki w bardzo dobrej szkole. Najważniejsze jednak było to, że w Cape Town zapomnieliśmy, co to znaczy mieć chore dziecko. Zaczęło się odliczanie: jeszcze rok, jeszcze dwa… Niech skończy podstawówkę, potem – niech zrobi maturę… i tak się nam pobyt przedłużył.Założyłaś w Afryce polską szkołę, amatorski teatr „Zielona Koza” i wydajesz miesięcznik „Dwukropek”. Zacznijmy od szkoły. Jakie jest Twoje doświadczenie uczenia na emigracji języka polskiego i polskości?W RPA jest kilka skupisk Polonii, Cape Town jest jednym z nich. Odległości między tymi skupiskami to ok. 2000 kilometrów. Moja działalność, poza „Dwukropkiem”, który siłą rzeczy wychodzi poza „wyznaczony” teren, ogranicza się do Cape Town.
Organizacja polonijna istnieje w tym mieście od 60 lat. Istniały też polskie „szkółki”, tyle, że z dość szybko się rozpadały. Wydaje mi się, że główną przyczyną takiego stanu była ich zależność od organizacji, których prezesi zmieniali się praktycznie każdego roku.
Szkoła założona przeze mnie jest niezależna od organizacji polonijnych, ma natomiast patronat ambasady RP. Dzięki temu zyskała stabilność i istnieje już 15 lat. Przy czym określenie „szkoła” jest troszkę zawyżone. W inauguracyjnym roku 1995 liczyła czterdzieścioro dzieci, podzielonych na trzy grupy. W chwili obecnej mamy dziesięciu uczniów i dwie grupy. Moja grupa to siedmioro dzieci w wieku 10 – 17 lat. Praca jest dość specyficzna nie tylko z powodu tak dużych różnic wiekowych, ale również dlatego, że każdy uczeń to inny stopień znajomości języka polskiego. Oprócz ojczystego języka uczą się również historii i geografii Polski. Ogromnie ważną rolę w nauczaniu pełni działalność sceniczna, ale o tym będzie później.Największe sukcesy teatru, który prowadziłaś. Czy to jedyna polska inicjatywa tego typu w RPA?

Zacznę od końca. Inicjatywa chyba nie była jedyna w RPA, ale – o ile mi wiadomo – pierwsza. Za ogromny sukces uważam wystawienie „Zemsty” A. Fredry w 1999 roku. To był spektakl w wykonaniu dzieci i młodzieży. Dzięki temu przedstawieniu otrzymałam od Kongresu Polonii Amerykańskiej zaproszenie do udziału w Zjeździe Nauczycieli Polonijnych i Działaczy Oświatowych, który odbył się w 2000 roku w Los Angeles. Bardzo mile tę imprezę wspominam. Największą satysfakcję jednak odczułam, kiedy jeden z aktorów – młodzieniec wówczas osiemnastoletni (wcześniej uczeń polskiej szkoły) – wyznał mi, że dzięki „Zemście” zainteresował się historią Polski i zaczął czytać książki historyczne po polsku!
©Elipsa.atWspomniałam wcześniej o scenie jako sposobie nauczania. Niezwykle trudno jest zmobilizować dzieci i rodziców, aby dzień wolny od nauki w miejscowej szkole poświęcały na lekcje polskiego. Często sam dojazd zajmuje tyle samo czasu, co lekcja. Udział w przedstawieniu jest więc bodźcem, dodatkową atrakcją. A nie da się przygotować przestawienia o powstaniu listopadowym, warszawskim, Monte Cassino bez wprowadzenia w temat. Pierwsze próby są więc w dużej części lekcjami historii. Bardzo ciekawie przebiegała praca nad „Zemstą”. Fredro nie pisał łatwym językiem. Często więc wers po wersie, fragment po fragmencie trzeba było przetłumaczyć na współczesną polszczyznę, a czasami i na angielski.

Uznany na świecie „Dwukropek” redagujesz od jakiegoś czasu sama. Jak kobieta mająca wiele zajęć może temu podołać?Dwukropek redaguję wprawdzie jednoosobowo, ale mam stałych współpracowników, którzy przysyłają mi artykuły. Głównie z Polski, ale również z Kanady i USA.
Moja praca to przede wszystkim dobór materiałów, szata graficzna (okładkę projektuje mój mąż), skład, edycja, przygotowanie do druku, dystrybucja.
Jak mogę temu podołać? Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Dwukropek wtopił się po prostu w grafik moich zajęć, a ponieważ, chociażby z racji wykonywanego zawodu należę do „sów” – pracuję nad nim głównie w nocy, bo wtedy nikt i nic mnie nie rozprasza.
Zaczynałam w 2000 roku, zaangażowana – jeśli można użyć tego określenia w wypadku pracy społecznej – przez ówczesny Zarząd Stowarzyszenia Polskiego w Cape Town. Pierwsze „Dwukropki” wydawane były pod nazwą „Komunikat”, jako gazetka Zarządu. Moje propozycje zmian i wzbogacenia profilu zostały zaakceptowane i pismo stało się miesięcznikiem. W 2003 roku oddzieliłam je od „Komunikatu” i nazwałam „Dwukropkiem”, sukcesywnie urozmaicając rubryki i poprawiając szatę graficzną. W maju 2009 roku, na skutek zmian w Stowarzyszeniu Polskim w Cape Town „Dwukropek” stał się pismem niezależnym, aczkolwiek jego profil i przesłanie pozostały takie same.
Jesteś uznana w świecie muzyki. Czy emigracja pomogła, czy też nie w rozwoju tej kariery?Jestem pianistką, absolwentką warszawskiej Akademii Muzycznej (dziś Uniwersytet Muzyczny im. F. Chopina). W Polsce prawdopodobnie skoncentrowałabym się raczej na zawodzie nauczyciela i akompaniatora (ukończyłam też podyplomowe studium pedagogiczne), aczkolwiek byłam również kierownikiem artystycznym założonej przez siebie orkiestry kameralnej. W Cape Town więcej gram niż uczę. Struktura szkolnictwa muzycznego jest tu zupełnie inna niż w Polsce i bardzo trudno byłoby mi się przystosować. Nie sądzę, abym w Polsce miała okazję spróbować swoich sił w muzyce rozrywkowej, a w RPA – owszem. Zdarzyło mi się być dyrektorem muzycznym kilku musicali i bardzo przyjemnie to wspominam. Ba, nawet wystąpiłam w charakterze pianistki (czy raczej – keyboard playera) w „superprodukcji” opartej na utworach grupy Queen! Po zaakceptowaniu tej propozycji parę dni byłam chora z przerażenia. Teraz żałuję, że tak się szybko skończyło. Świetna przygoda.W naszym magazynie opisujemy kolejno Polonię poszczególnych krajów. Jak scharakteryzowałabyś Polonię RPA?Polonia południowoafrykańska jest przede wszystkim niewielka i jej stan liczebny raczej się zmniejsza, a w najlepszym wypadku utrzymuje na tym samym poziomie. To społeczność w pewnym stopniu zamknięta. Dziś Polacy starają się raczej o pracę w Europie, do RPA przyjeżdżają dosłownie jednostki, które zazwyczaj stronią od polonijnych organizacji. Najbardziej chyba charakterystyczne dla Polonii południowoafrykańskiej jest – moim zdaniem – to, że nawet w okresie największej emigracji ekonomicznej i politycznej do RPA przyjeżdżali wyłącznie wyselekcjonowani specjaliści na kontrakty. Nie była bowiem możliwa praca „na czarno”.©Elipsa.at
Nieoficjalnie Polonię w RPA dzieli się na: 1 – „starą emigrację” – Polaków, którzy trafili do RPA na skutek zawirowań wojennych, 2 – emigrację „solidarnościową” – tych, którzy przyjechali w latach osiemdziesiątych, 3 – „kontraktowców” – takich jak my, którym planowany pobyt troszkę się przedłuża. Tym, co nas różni od Polonii amerykańskiej jest również fakt, że nie stanowimy oficjalnie uznanej mniejszości narodowej.

Czy warto jest tak dalece poświęcać się pracy społecznej?

Warto zawsze. Trzeba tylko z góry zaakceptować, że działalność społeczna – taka prawdziwa, konkretna – jest bardzo niewdzięczna, że będzie więcej krytyki, niż podziękowań. Trzeba pamiętać, że nie pracuje się dla splendoru, dla rozpoznania, dla medali. Pracuje się, bo ma się pomysł, ochotę i coś do zaoferowania. Po 21 latach mieszkania w RPA nadal czuję się Polką i moja praca na rzecz Polonii jest tego zamanifestowaniem.

źródło: www.wp.pl

autor: Tatiana Kotasińska

foto: ©Elipsa.at

Kategoria: Bez granic, Polonia na świecie /, Sylwetki i Wywiady /, Z kraju i ze świata